Pół roku od niebywale niechcianych doświadczeń, docierają do mnie słuchy, tak lekko wypowiedziane słowa, jakby ich wcześniejszy brak nie niósł za sobą żadnego bólu, że ot i wszystko już jasne i klarowne stało się i wiesz, taka szkoda że Cię tu nie ma... Doceniam swoje wycofanie w takich chwilach. Swoje "nie warto, prawda sama wyjdzie na scenę, kiedy będzie na to czas", wyduszone przez ściśnięte gardło, z grymasem twarzy zalanym litrami gorzkich łez. Jak wiele mnie to kosztowało, wiem tylko ja. L. domyśla się, w końcu mieszka od paru miesięcy z chodzącą deprechą. Reszta albo nie ma czasu czegokolwiek zauważyć, albo wściubia nos w nie swoje sprawy z charakterystyczną dla siebie subtelnością, godną ropnia na d....
Mam jedynie większą alergię na kłamstwo, objawiającą się puchnięciem twarzy i swędzeniem w okolicy napiętych od złości pięści zawsze wtedy, gdy kłamca złapany za rękę udaje olbrzymie zdziwienie albo wciska kity, że to nie jego ręka. Kiedy tylko odkryłam, że zostałam okłamana, czułam się malutka. Taka śmiesznie mała, że inni z drwiną wypisaną na twarzy, okłamują mnie nie mając żadnych skrupułów, czy wyrzutów...
To łamało, jak niespodziewany kopniak prosto w trzewia, od osoby, którą chciało się uścisnąć na powitanie.
Wiele łez upłynęło, zanim odczuwanie wskoczyło na właściwy tor. Zanim w chwili kłamstwa zobaczyłam, jak maleje kłamca, a nie ja. Dość intuicyjnie przeszeregowałam otoczenie. Świadomość sama wskazała miejsca dla starych i nowych, dla niechcianych i tych wytęsknionych. Wystarczyło jej posłuchać. Teraz pora na nowe rozdanie. Karty przetasowane. Gracz niemalże gotowy do gry. Jeszcze jeden oddech. Jeszcze kilka spokojnych nocy. I może terapeutyczne zakupy. W końcu nic tak nie uskrzydla, jak nowa para butów i flakonik zmysłowych perfum na wiosnę.
Kocham zmiany. Jednak tych w ostatnim czasie było aż nadto. Pora osiąść na stałe. Byle prądy sprzyjały...